Archiwum 09 stycznia 2018


sty 09 2018 Zapomniana
Komentarze (0)
   
Codzi mi tylko o historię nie styl bo pisałem to jak miałem 17 lat :P
 
 
ZAPOMNIANA „D”
 
   Czy los każdego z nas jest z góry przesądzony? Czy każdy człowiek od zarania dziejów, przy narodzinach, otrzymuje dożywotnie znamię przynależności do danego miejsca na świecie? Czy może sam Bóg, ustala, segreguje ludzi według pewnego wzoru czy jego zwykłych kaprysów? 
   Jeżeli tak by było, życie nie miałoby większego sensu. Nie sądzisz?
W końcu, kto chciałby mieszkać całe życie w jednym miejscu. W miejscu gdzie nie widzi swojej przyszłości, przyszłości swoich potomków. Pracując do śmierci między innymi, jako sprzedawca, fryzjerka czy jako zwykły robotnik. Innymi słowy tonąc w życiowej rutynie – obarczanej problemami otoczenia, z którymi coraz częściej, najzwyczajniej w świecie sobie nie radzi, żyjąc w świadomości, że jest ofiarą tego wyimaginowanego systemu.
   Prędzej czy później ten ktoś straciłby to, co nazywa się duszą. To, co wypełnia pustą, ludzką skorupę. Utraciłby wyobraźnię, kreatywność, która wyróżniałaby tą osobę z nieświadomego tłumu kroczącego po prostej czerwonej linii niczym zaprogramowane roboty, nie myślące nawet, by, choć na chwilę z niej zejść i pójść zupełnie inną ścieżką.
   Taka poddana monotonii osoba w końcu ocknęłaby się w wieku lat starczych – często na łożu śmierci – i zaczęłaby się zastanawiać: Czy było warto? Czy mogła to życie przeżyć inaczej? Ruszyć w pogoni za swoimi marzeniami, które gdzieś tam, w jej sercu uschły niepielęgnowane od lat. Zupełnie jak bardzo stare drzewo, które zapuściło swe korzenie zbyt głęboko i rozlegle, które nie może już dawać owoców, więc się je zwyczajnie ścina.
   Chociaż czasem – nawet, jeśli nic z tym nie robisz, idziesz wraz z tłumem lub jak wolisz samotnie, lecz nadal w tym samym kierunku – napotykasz na swojej drodze coś lub kogoś, kto choć na chwilę odciągnie twój wzrok od tej czerwonej linii pod stopami.
   Takim przypadkiem między innymi jest Richard Brant 37 letni mieszkaniec niewielkiego miasteczka Brighton. Od 9 lat pobierający państwową rentę. Żyjący samotnie w starym domu rodziców na obrzeżach miasta. Trwając w totalnej izolacji od społeczeństwa, nie licząc regularnych wypadów do ulubionego sklepu monopolowego.
   Jedynie w tamtym miejscu nie zapomnieli jeszcze o jego istnieniu – oczywiście nie było tak zawsze.
   Zapadł w dwu miesięczną śpiączkę po odniesionym 10 lat wcześniej wypadku samochodowym. Miał liczne złamania, poważny wstrząs mózgu, krwotok wewnętrzny i kilka innych urazów.
   Przeprowadzono na nim wiele skomplikowanych zabiegów w tym jeden, który był jeszcze w fazie eksperymentalnej. Po wielu godzinach walki Richard poddał się. Już nie żył, lekarz stwierdził godzinę zgonu, gdy nagle na ekranie monitorującym pracę serca zdarzył się cud. Choć nikt nie dawał mu bynajmniej pięcioprocentowej szansy na to, że przeżyje.
    Uszedł z życiem, choć utracił większość wspomnień. Zrządzenie losu sprawiło, że pamiętał większość tych złych. Tych, o których wolałby zapomnieć – nagły wyjazd siostry za granicę, niedługo potem samobójcza śmierć ojca, ta monotonia, która wyżerała go od lat jak rdza wyżera stal.
  Jego zmiażdżona lewa noga za zasługą wykwalifikowanych lekarzy została jedynie częściowo sparaliżowana. Miesiące hospitalizacji utrwaliły go w świadomości, że do końca życia będzie musiał chodzić o lasce, że nie będzie mógł się zbytnio forsować.
   Przez ten cały czas jego głowę trapiło wiele pytań. Lekarze jednak nie potrafili odpowiedzieć mu na wszystkie.
   Bynajmniej na pytanie jak trafił do Burkleys – tam gdzie miał wypadek samochodowy. Czemu jego matka go nie odwiedzała? – Wcześniej dowiedział się, że przyszła tylko raz, gdy ten był w śpiączce.
   Miast niej przychodziła do niego Martha – w sumie odwiedzała go tylko ona – starsza kobieta, która przedstawiła się, jako jej przyjaciółka, że przyszła z jej prośby. Nie chciała jednak odpowiedzieć na większość dręczących go pytań – być może sama nic nie wiedziała. Jej też nie mógł sobie przypomnieć, choć ta z ręką na piersi mówiła, że kilka razy będąc u nich w domu częstowała go własnoręcznie robionym murzynkiem.
   Dowiedział się od niej, że jego matka ma lekkie kłopoty z alkoholem. Tłumaczyła mu to depresją, w jaką popadła po śmierci męża i odejściu jego siostry, jak i tym, że ten miał wypadek samochodowy.
   Podczas dni spędzonych w szpitalu zastanawiał się czy w życiu sprzed wypadku miał, choć jednego przyjaciela. Czy wspomnienia, które posiadał zostały spreparowane podczas operacji.
   Gdy zbliżał się ostatni tydzień pobytu w szpitalu – w oczekiwaniu na nadchodzące odpowiedzi, kolejną wizytę Marthy – zdziwił się nie mało, gdy w progu drzwi do sali, w której leżał nie stanęła ona, a miast niej stanął przed nim wyglądający na około trzydzieści lat mężczyzna.
   Jak okazało się chwile później był to policjant.
   Delikatnie poinformował go o tym, że znaleźli kilka godzin wcześniej ciało jego matki tuż przed bramą jej domu. Stwierdzono u niej atak serca.
   Przez te wszystkie miesiące utrzymywała go przy zdrowych zmysłach myśl, że kiedy wyjdzie ze szpitala dowie się od niej wszystkiego. Odpowie na wszystkie znaki zapytania kłębiące się w jego głowie. Wyciągnie go z tej czeluści niewiedzy.
   Po usłyszeniu tych trzech wbijających się w jego serce słów, nadzieja, jaka mu towarzyszyła legła w gruzach. Jak zdmuchnięty płomyk świecy z jej palącego się knota.
   Jak wynikło z testamentu niedługo potem, matka przepisała na niego dom oraz wszystko, co posiadała – czyli małą fortunkę, w skład, której wchodziły pieniądze pozostawione z ich oszczędności, odszkodowania za śmierć jej męża, jego ojca oraz jej samej.
    Powrót do dawnego życia okazał się dla niego zbyt wielkim brzemieniem. Jeszcze większym było dla niego na nowo przyswajanie całej podstawowej wiedzy do poprawnego funkcjonowania w tym zakażonym społeczeństwie.
   Być może nie byłoby tak, gdyby w dawnym życiu posiadał, choć odrobinę kreatywności czy zaangażowania.
   Prawda jest taka, że nigdy nie posiadał wielu przyjaciół. Prawdziwych przyjaciół. Tylko ludzi, co byli nimi jedynie z nazwy. Kiedyś mógłby wyliczyć ich na palcach jednej ręki.
Którzy podobnie jak on wbijali swój wzrok w czerwoną linie pod stopami harując całymi daniami w pobliskiej spalarni odpadów.
   Pracował tam jak większość mieszkańców. Ludzi, którzy jak i on byli zbyt zmęczeni i zajęci własnym życiem, by znaleźć czas na wspólny wypad do oddalonego o 30 kilometrów większego miasta. Brnąc wciąż głębiej w tą ślepą uliczkę.
   Odkąd wrócił do domu rodziców prawie nic się nie zmieniło. Nawet Martha nie przestała go odwiedzać. Jedynie otoczenie, sposób bycia i łóżko, w którym spał uległo zmianie. To ostatnie zdecydowanie uległo znacznej poprawie. Mógłby tylko żałować tego, że już nie widuje swojej Pani doktor – rudowłosej piękności o imieniu Rose, która codziennie przeprowadzała na nim badania. Choć widział ją głównie zza wielkiej szyby w otoczeniu grupki jajogłowych, ubranych w podobne kitle ludzi, to jednak widok ten powodował, że w jego żołądku gościło dziwne, przyjemne uczucie. 
    Próbował skontaktować się ze swoją starszą siostrą, jednak każda próba odnalezienia jej nie przynosiła żadnych efektów. Nawet najlepsi detektywi nie potrafili nic na to poradzić.
    Po wyjeździe za granicę, gdy ten miał raptem 14 lat słuch po niej zaginął. A on sam nie miał już żadnej rodziny, z którą mógłby się skontaktować. Przynajmniej takowej nie znał.
   Mijały dni, miesiące, lata, a on wciąż, coraz głębiej wchodził w ten las, choć szedł praktycznie po omacku.
    W pewnym momencie stanął przed lustrem i zadał sobie pytanie: Czy to ja? – Gdyż człowiek, który stał przed nim, w żadnym razie go nie przypominał.
   Długa, przewlekana srebrnymi nićmi, czarna, postrzępiona broda oraz sine, podkrążone oczy stworzyły zupełnie obcą mu osobę.

Rozdział 1
„D”

   Podstarzały Wartburg 1000 przecinał zalaną, polną drogę. Jego jasno – błękitną karoserię pokrywała gdzieniegdzie lekka warstwa rdzy oraz zaschniętych ptasich odchodów.
   Ściana deszczu jak i niestabilne, błotniste podłoże nie sprawiały trudności kierowcy pojazdu. Unikał z niewiarygodną precyzją każdego kamienia leżącego na ścieżce jak i niemal każdej, zalegającej kałuży. Nie raz był zmuszony do zjechania na trawę z obawy przed ugrzęźnięciem w błotnistej pułapce.
   Padało już drugi dzień. Tak już to jest w Brighton. W przeciągu przeciętnego miesiąca liczba deszczowych dni osiąga tu nawet liczbę rzędu dziesięciu. Czasem pada chwilę, czasem dzień czy dwa, choć na przełomie lat zdarzało się już wielokrotnie, iż deszcz potrafił padać tu bez przerwy nawet pięć dni, a w porze jesiennej jeszcze dłużej.
    Niegdyś liczne powodzie dały wiele do myślenia mieszkańcom. Od tamtej pory w miasteczku i okolicznych wsiach postawione zostały zapory wodne, dzięki którym skutecznie mogą przeciwstawiać się nieokiełznanej naturze.
    Okoliczne pola uprawcze niegdyś nie zdolne do upraw, teraz, po wielu latach na nowo zaczęły płodzić owoce ziemi. Tym razem jednak nie pod gołym niebem, a szklanymi dachami, które dzięki poprzedniemu, jak i teraźniejszemu burmistrzowi, zostały – za ogromnym wkładem sponsorów – wybudowane.
   Szklarnie zostały wyposażone w dziesiątki zabezpieczeń XXI wieku przed różnego typu sytuacjami, w których płody ziemi mogłyby ulec zniszczeniu.
   Ktoś dostrzegł w końcu potencjał tak wielkiego, już nie gospodarowanego obszaru. I nie pomylił się, gdyż niemal od roku inwestycja sztucznego hodowania roślin zaczęła generować całkiem pokaźne zyski.
   Choć teraz okolice wyglądają tu dosyć ponuro, to nie zawsze tak było.
   Jeszcze kilkanaście lat temu złote pola upstrzone były mieniącymi się zielenią jabłoniami, które płodziły najlepsze jabłka w całym stanie Hearthland.
   Niestety, kiedy pewien koreański biznesman wybudował fabrykę kilka kilometrów od miasteczka, zielone wzgórza zaczęły stopniowo tracić swój blask z roku na rok coraz to bardziej zionąc mętnym, żółtym kolorem. Czas sprawił, iż piękne jabłonie zrodzone z tych ziemi utraciły swoje liście. Nie dawały już owoców i pozostał po nich tylko łysy, ponury szkielet.
   Najgorsze w tym wszystkim było to, że każda próba sądzenia się z fabryką kończyła się na niekorzyść mieszkańców Brighton. Sąd nie mógł nic uczynić w kierunku Koreańczyka i jego szkodliwej inwestycji, gdyż ta spełniała każdy wymóg obecnej standaryzacji.
   Mimo to okoliczne pola przestały rodzić swoje owoce, a wielu mieszkańców tym samym utraciło jedyne źródło utrzymania. Zostali zmuszeni do pójścia na kompromis i przyjęcia oferty pracy w tej samej fabryce przez, którą utracili poprzednie źródło dochodów.
   Tułaczka pomiędzy śmierdzącymi oparami trwa tu do dziś.
*
   Martha Elizabeth White pędziła błotnistą, polną ścieżką. Ledwie mogła dostrzec, co ma przed maską z powodu napierającego szalenie na szybę deszczu. Wycieraczki ledwo nadążały ją oczyszczać. Na szczęście jeździła tędy z tysiąc razy. Znała każdy niebezpieczny kamień, zakręt czy uskok. Jej Wartburg, który pozostawił jej świętej pamięci mąż zagłuszał monotonny szum zewsząd.
   Pewnie trzymała obszytą w czarną skórę kierownicę wystukując rytm pierwszej zwrotki jej ulubionej piosenki Eltona Johna „Crocodile Rock”, która przed kilkoma sekundami zagościła w jej radiu. Podgłośniła ją jak tylko się dało. Dźwięk trochę szeleścił, ale zdawało się, że wcale a wcale ją to nie obchodziło.
   Jej głowa samoczynnie kiwała się lekko w górę i w dół w rytm muzyki, zaś pod nosem śpiewała tekst piosenki wraz z wokalistą robiąc w niektórych momentach ekscentryczne miny. Widać było wyraźnie, że bardzo lubi tą piosenkę.
   Kilkanaście metrów przed nią zbliżał się zakręt w prawo. Szybko spojrzała, która  godzina gości na jej lewym nadgarstku.
   Było już kilka minut po jedenastej, co kazało jej przejrzeć się w lusterku nad jej głową. Poprawiła sobie w nim jedną ręką sztywne, polakierowane, brązowe włosy. Puściła sobie oczko poprawiwszy swoje okulary i wyszczerzyła swoje lekko żółtawe, równe zęby. Jej ocena zdawała się być pozytywna, gdyż na twarzy zagościł jej słaby uśmieszek.
   Wzięła zakręt w prawo rozbryzgując po lewej wielką kałużę. Mały włos a by w niej ugrzęzła. Wzgardziła sobą w myślach za swą nieostrożność. Kilka razy tego już pożałowała.
   Zerknęła do tyłu, gdyż przez ten ostry manewr jedna siata z zakupami runęła na wolne miejsce. Butelka mleka zrobiła sobie wycieczkę pod siedzenie. 
   Wyminęła niebezpieczną część błotnistej drogi zjeżdżając na chwile na polną trawę i przyciszyła radio, w którym grał teraz jakiś nowo wschodzący zespół. Ich muzyka nie przypadła jej do gustu. Nie chciało jej się jednak zmieniać już stacji.
   Deszcz troszkę dał za wygraną. Teraz mogła dostrzec dużo więcej niż jeszcze przed kilkoma minutami. Przed oczami, w oddali dostrzegała dom, do którego już po wielokroć się udawała.
    Z sekundy na sekundę stawał się coraz większy. Chociaż z daleka wyglądał dużo lepiej niż z bliska. Dom zdecydowanie potrzebował gruntownego remontu. Łuszczył się niemal w każdym miejscu. Nie był malowany na oko dobre kilka lat, ale nie tylko on. Zapuszczone, metalowe ogrodzenie owijały pędy jakichś chwastów odgradzających posesję od polnej drogi. Skrzynka pocztowa stojąca przed nim również nie przeżywała swoich świetlanych lat. W paru miejscach farba schodziła z niej, a na dodatek miała wiele wgnieceń jakby przeżyła już nie jedno w swoim nudnym żywocie.
   Co do ogrodu to już go w niczym nie przypominał. Niekoszona od miesięcy trawa przysłoniła niemalże każdy jego zakamarek.
   Drzewo, które już dawno uschło podtrzymywało jeszcze na jednej ze swoich spróchniałych gałęzi, zawieszoną oponę, którą w wielu miejscach oplatał zielony grzyb.
   Po lewej stronie stał pordzewiały grill, przy którym stała stara, mała kanciapa, na których drzwiach mieścił się ledwie widoczny, namalowany białą farbą napis „NIE WCHODZIĆ”.
   Brama była otwarta. Jeden z zawiasów był wyłamany i tym samym jedna ze stron lekko opadała w stronę ziemi.
   Martha ostrożnie, by nie zahaczyć o opadłe skrzydło bramy, powoli wjechała na teren zapuszczonej posesji. W chwili, gdy przekroczyła próg zaczęła dawać sygnały dźwiękowe, trąbiąc kierownicą jakby chciała zagłuszyć szum wszechogarniającego deszczu.
   Wyłączyła radio i otworzyła do połowy okno po swojej stronie. Lekko wysunęła głowę, by nie zmoczyć swojej fryzury.
   – Richard! – próbowała przekrzyczeć walący o wszystko deszcz wciąż trąbiąc kierownicą.
   – Pomóż mi z zakupami! Richard! Słyszysz!? – Nie uzyskała jednak odpowiedzi.
Jej kilkuminutowe próby spełzły na niczym. Nastrój, jaki jej towarzyszył podczas jazdy pękł niczym mydlana bańka. Ze zrezygnowania oparła głowę o kierownicę. Miała po dziurki w nosie swojego dotychczasowego życia. Odkąd opuścił ją mąż ciągle czuła się bezradna i taka samotna. Na dodatek niedawno u jej córki zaczęły pojawiać się problemy ze zdrowiem.
    W końcu postanowiła przestać czekać, aż Richard zejdzie pomóc jej zabrać zakupy. Wzięła swoją torebkę z siedzenia obok i po sekundzie wyciągnęła z niej małą, czarną damską parasoleczkę. Szukała czegoś jeszcze przez chwilę, aż w końcu znalazła zestaw kluczy.
   Odgłos bez przerwy opadającego deszczu cichł, kiedy zamykała boczne okno swojego auta. Powrócił on jednak, kiedy otworzyła drzwi i wyszła pod parasolem na zewnątrz.
   Mimo, że była ciepło ubrana, wiatr dostawał się do zakamarków jej płaszcza i sprawiał, że na ciele wychodziła jej gęsia skórka. A to dopiero zbliżała się jesień.
   Zatrzasnęła za sobą drzwi Wartburga i z wielką zaciekłością przystąpiła do walki z tylnymi, które jak już była przyzwyczajona ciężko się otwierały.
– Cholerny zatrzask! – wrzeszczała jak nakręcona.
Auto nie przechodziło żadnych przeglądów od śmierci jej męża. Czyli dobre 2 lata. Cud, że do tej pory nie było z nim większych problemów.
   W końcu udało jej się otworzyć niesforne drzwi, przy czym o mały włos nie poślizgnęła się na błotnistym podłożu.
   Pochwyciła wolną ręką dwie średniej wielkości siaty z zakupami i w jednym momencie wyrwała je z ciasnego wejścia. Ciężko dyszała. Zamknęła nogą drzwi Wartburga i biegnąc nieudolnie ku gankowi omal nie runęła twarzą o pierwszy schodek prowadzący do niego. Udało jej się dotrzeć w zadziwiająco szybkim tempie pod prawie bezpieczny daszek. Prawie, gdyż w niektórych miejscach woda się przez niego przesączała lądując na podstarzałej, drewnianej posadzce. Kilka sekund później wylądowały na niej również siaty z zakupami.
   Rzuciła wściekłe spojrzenie ku niebu jakby obwiniała Boga o to, iż uwziął się na to nieszczęsne miasto. A następnie dotarło do niej, spojrzawszy na swoje biedne autko, że po raz kolejny będzie miała problem z wyjechaniem z tego błotnistego grzęzawiska.
   Złożyła parasoleczkę i odwiesiła ją na mały haczyk przy drzwiach. Zauważyła również, iż okno po prawej stronie od drzwi wciąż posiadało nie dużą dziurę zaklejoną prowizorycznie żółtą taśmą klejącą. Pokiwała z dezaprobatą głową. Jej mina przypominała teraz minę znudzonego mopsa.
   Chwileczkę pomęczyła się z zamkiem –  już nie tak agresywnie jak wcześniej.  Zamek wydał z siebie cichy trzask. Pociągnęła je do siebie z siłą konia zaprzęgowego, aż te głośno zaprotestowały ukazując jej miedzianą siateczkę wmocowaną w drewnianą ramę. Tutaj też napotkała zamek, lecz w tym przypadku nie musiała już używać klucza. Wystarczyło, że lekko je popchała, a te bez najmniejszego znaku sprzeciwu otwarły jej drogę do środka.
    Wchodząc nie mogła się oprzeć pokusie by nie zatrzasnąć za sobą pierwszych drzwi. Po chwili w jej nozdrza uderzyła znajoma, mdła mieszanka alkoholu, starości i wilgoci.
   – Richard! Dobry Boże! Pomożesz mi w końcu z tymi zakupami!
   Na nic zdawały się jej krzyki. Z pokoju gościnnego dobiegało głośne wycie jakiejś baleriny. Głos kobiety rozchodził się po całym domu zagłuszając walący o parapety deszcz.
   W pośpiechu zrzuciła z siebie obłocone kozaki i podreptała do pokoju gościnnego gdzie balerina dawała głośny koncert. Wytężyła wszystkie zmysły by odszukać z tego bałaganu pilota jednak jej wzrok nie natrafił na niego. Wyłączyła telewizor ręcznie.
   – Richard! Zejdziesz w końcu po te zakupy?! Jesteś mężczyzną czy nie?! Bo już sama nie wiem czasem!
   Odpowiedziała jej cisza powlekana dudnieniem deszczu o parapety. Wyrobiony instynkt kazał jej jak najszybciej sprawdzić co się z nim dzieje. Nawet nie ściągnęła płaszcza. Od razu popędziła na piętro do pokoju, w którym zazwyczaj przesiadywał. Do jego pokoju. Już na schodach napotkała pogniecione puszki po alkoholu. Malutkie. Takie, które kupuje się w minimum sześciopakach. Minęła również pomiętą, białą podkoszulkę, zamszowe, brązowe spodnie oraz…bieliznę?! Na domiar złego pokrywała ją wielka, lekko brązowa plama. Teraz wiedziała czego może spodziewać się za drzwiami.
   Wskoczyła na ostatni stopień i od razu ruszyła ku błękitnym drzwiom na wprost niej. Nie próbowała ukrywać swej frustracji. Weszła do środka niczym oddział SWAT, choć nie tak kontrowersyjnie. Nic nie powiedziała.
   Przed jej oczami ukazał się nagi mężczyzna średniego wieku. Miał na sobie wyłącznie skarpetki, które przyciągały wzrok dużą ilością rozdarć. Leżał na brzuchu w nietypowej pozie i bredził coś przez sen. Widok blizn na jego ciele zasmucił ją.
   – Panie miej go w opiece – powiedziała przeżegnawszy się.
   Dopiero po kilku sekundach dotarł do niej smród alkoholu oraz wymiocin, który panował w pokoju. Szybko podbiegła do jedynego okna w pokoju, by wpuścić troszkę świeżego powietrza. Dała sobie kilka sekund, by opanować odruch wymiotny i podeszła do leżącego Richarda. Wstrzymała oddech kiedy zbliżyła twarz ku jego stronie. Twarz miał umorusaną od zaschniętych wymiocin. Mruczał coś przez sen.
   – Richard? – Powiedziała cicho jakby bała się, że ten się obudzi.
   – Richard! – Potrząsnęła nim.
Ten jednak nadal smacznie spał.
   Szybko odskoczyła od łóżka, gdyż jej silna wola  niemal została przełamana przez zapach bijący od niego. Kolejne kilka sekund zajęło jej opanowanie tego okropnego uczucia. Ponownie wstrzymała oddech, po czym podniosła leżący koło łóżka koc. Przykryła nagie ciało Richarda. Przy okazji nadepnęła na coś twardego.
   Pod jej stopami znikąd pojawiła się drewniana laska, która była jego jedynym podparciem odkąd wyszedł ze szpitala. Oparła ją o najbliższą ścianę. Czuła, że to jej granica. Rzuciła ostatnie spojrzenie w kierunku biedaka i wyszła szybko z pokoju nieumyślnie trzasnąwszy drzwiami. Pobladła na twarzy jakby zobaczyła ducha. Zaczął doskwierać jej wisielczy nastrój. Zeszła na dół minąwszy zalegające na schodach ubrania. Skierowała się do kuchni, gdyż przeczuwała co może w niej zastać.
   Na kuchennym stole zalegało kilka butelek po tanim, mocnym alkoholu wraz z gazetami, oraz resztkami jedzenia. W zlewie ponad miarę wystawały talerze, garnki oraz szklanki. Wszystko to pływało w brudnej wodzie. Była tam zastawa z co najmniej tygodnia.
   Nic nie opisałoby teraz tego, co panowało w jej głowie. Totalny amok. Natłok myśli tak intensywnych, iż mało brakowało, a walnęłaby tym wszystkim o posadzkę i wyszła z tego zapuszczonego domu. Nic jednak nie powiedziała. Automatycznie zaczęła sprzątać nawet nie ściągnąwszy swojego płaszcza, a jedynie zakasała tylko rękawy.
*
   Stary, ścienny zegar wybił godzinę trzynastą. Deszcz odpuścił całkowicie choć nadal było pochmurnie. Martha kończyła właśnie myć ostatni talerz. W kuchni teraz wyglądało o niebo lepiej niż przed godziną. Równie lepiej pachniało. U wyjścia do gościnnego pokoju zalegały dwa wielkie wory z pustymi butelkami po piwach, puszkami, gazetami, resztkami i innymi śmieciami z przed kilku dni. Kończąc rozejrzała się wokół jakby chciała wychwycić coś jeszcze do sprzątnięcia. Wypuściła głośno powietrze z płuc. Przyszło do niej poczucie ulgi, że to już koniec. Dopiero teraz zauważyła jak bolą ją nogi oraz ręce i, że miała na sobie cały czas swój płaszcz podróżny. Wytarła ręce w szorstki ręczniczek zawieszony nad kaflowym piecykiem w prawej części kuchni.
   – Mój Boże! Zakupy! – Krzyknęła nagle uświadamiając sobie, że te dalej zalegają na wilgotnym ganku.
   Wystrzeliła z kuchni jak z procy. Nie przeszła połowy gościnnego pokoju, a nad jej głową rozszedł się odgłos puszczanego pawia. Miała tylko nadzieje, że zdążył chociaż wystawić głowę za okno.
– Brawo Richardzie! Jesteś z siebie dumny?! – Nawoływała w stronę sufitu idąc pośpiesznie w stronę wyjścia.
   Siaty z zakupami były tam gdzie je zostawiła. Jedynie troszkę zmokły. Pochwyciła je i z niemałym trudem wniosła je do domu. Pozwoliła sobie odpocząć dopiero w pokoju gościnnym. Wydała z siebie głośny odgłos ulgi.
 Kiedy stanęła wszelkie dotychczasowe odgłosy ucichły. Słychać było tylko tykanie zegara.
   – Martha? To ty? – Doszedł ją przytłumiony przez ścianę głos Richarda.
   – A spodziewałeś się kogoś innego?! – Odkrzyknęła z sarkastycznym rozbawieniem w głosie.
   – Martha? – Po chwili znów padło pytanie z nad jej głowy.
   – W czym mogę ci pomóc Richardzie?! – Czuła, że puszczają jej nerwy.
   – Nie widzisz przypadkiem moich ubrań?
   – Na schodach Richardzie! Na schodach! Złaź na tu na dół. Mamy do pogadania! – Zabrakło jej tchu.
   Podjęła drugą próbę przeniesienia tych tobołów do kuchni.
Dziękowała w myślach Bogu, że nie ma tego więcej. Po chwili siaty z zakupami wylądowały na kuchennym stole gotowe do rozpakowania. Tego jednak nie zrobiła. Wyszła z kuchni do gościnnego pokoju, by oczekiwać na Richarda. Stanęła ciężko dysząc. Jej mina mówiła sama za siebie. U góry rozległ się dźwięk otwieranych drzwi, a sekundę potem stukot laski o drewniane schody. Potem cisza i znowu stukot.
   – Dwa tygodnie! – Krzyknęła kiedy tylko ten wystawił głowę za winkla. – Dwa tygodnie! Zawiodłam się na tobie Richardzie. Nie uważasz, że najwyższa pora wziąć się w garść? Ile masz zamiar jeszcze to ciągnąć?! Wyjeżdżam do chorej córki na jedynie dwa tygodnie, a ty co robisz? Pijesz. Spójrz – rozłożyła dłonie i sprezentowała – tak wygląda twój pokój gościnny. Zadowolony? Wiedz, że kuchnia wyglądała o niebo lepiej. Co ty robiłeś przez te dwa tygodnie?! W dodatku nie odbierałeś moich telefonów – wypaliła z  silną nutą zawodu w głosie.
– Richard – spojrzała mu prosto w oczy – zacznij żyć. Znajdź kogoś. Pomijam to, że odrzuciłeś wszystkie moje kandydatki, które ci przedstawiłam. Pokazałam ci jak obsługiwać laptopa i na jaką stronę wejść. Potrzeba ci kobiety skarbie. Potrzeba ci zmian.
   Ubrany wyłącznie w pomiętą, białą podkoszulkę oraz brązowe zamszowe spodnie Richard stał jak wryty i słuchał z nietęgim wyrazem  twarzy tego co miała do powiedzenia Martha.
– A tak… masz rację Martho – powiedział ochrypłym głosem i złapał się za głowę – jak zawsze. Teraz jeśli pozwolisz muszę skorzystać z toalety.
   Martha nie poruszyła się nawet o cal. Po chwili do jej uszu dobiegł dźwięk spuszczanej wody w toalecie, a sekundę później pojawił się Richard wciąż z tą nietęgą miną męczennika stukając swoją laską.
– Długo jesteś? – spytał jakby go to nie obchodziło.
– Przyjechałam około południa. Jednak muszę zaraz wracać. Przyjadę dopiero pojutrze. Mira ma operację – spuściła wzrok – znowu ten kręgosłup.
– Nie smuć się Martho. Będą z nią wykwalifikowani lekarze, prawda? Skoro mnie wyrwali z objęć śmierci operacja kręgosłupa to dla nich pestka. Jedyna osoba, która teraz powinna się smucić to zdecydowanie ja. Złapał się za rozczochrane, kasztanowe włosy.
– Mój łeb!
– Tak kończy się igranie z alkoholem. Niektórzy nie potrafią pić, innym zaś ten nie służy. Ty jesteś raczej połączeniem tych dwóch.
Ostatnie słowa wypowiedziała z wyraźną pogardą. Zaraz po nich nastała niezręczna, kilkusekundowa cisza.
Zdawało się, że negatywne emocje opadły w niej nieco.
Kupiłam ci troszkę jedzenia – mówiła łagodniejszym tonem – zostawiłam je w kuchni. Pochowaj je do lodówki jeśli straszna ci biegunka.
– To miło z twojej strony Martho. A znajdzie się w tych zakupach coś co nazywa się polopiryna? Albo IBUPROM? – Parsknął śmiechem i jęknął z bólu masując się po skroni.
Martha pokręciła głową.
Obawiam się, że kolejna rzecz w, którejś z siatek i nie zdołałabym donieść ich choć do tej sofy – wskazała mebel obok niej. Nie było w pobliżu żadnego mężczyzny, który wyręczyłby starą kobietę – rzuciła wymowne spojrzenie w jego stronę.
– Przepraszam – wypalił nagle. Spojrzał jej prosto w oczy.
Miał minę, którą przybierał jedynie wtedy gdy był sam w domu.
– Rzadko ci dziękuję, za to co dla mnie robisz, ale prawda jest taka, że mam tylko ciebie. Od momentu kiedy się wybudziłem tylko ty chcesz bym na nowo wkroczył do tego świata. Tylko tobie na mnie zależy. Próbowałaś mnie nawet swatać – dodał po namyśle. Pamiętasz tą… jak jej tam było… Gil…Gilbertę? Tą z tymi wielkimi brązowymi oczyma – zmrużył powieki próbując sobie przypomnieć jak ma na imię kobieta.
– Chodzi ci o Gabrielę? 
– Właśnie! – Krzyknął klasnąwszy przy tym w dłonie co na sekundę pogorszyło jego stan.
Mogłabyś mnie z nią znów umówić? – Rozejrzał się wokół.
    Przez te dwa tygodnie dużo myślałem i zdecydowałem, że pora w końcu się wyprowadzić z tego domu, z tego miasta. Może do stolicy? – Spojrzał w przestrzeń przed nim. Tam mógłbym zacząć od nowa, z dala od tego ponurego miejsca.
– Richard…
Przerwał jej ruchem dłoni.
– Dziękuję. Naprawdę.
Podszedł do niej i objął ją delikatnie. Niezdarnie, lecz nie to się liczyło.
   Trwali tak przez chwilę w zupełnej ciszy. Martha była zszokowana jego nagłą zmianą. Czyżby jej argumenty zaczęły do niego trafiać?
– Cieszę się, że w końcu dotarłam do ciebie, ale mógłbyś mnie już puścić skarbie? Z chęcią cię wyściskam, ale najpierw powinieneś wziąć porządną kąpiel. Najlepiej dwie porządne kąpiele – dodała po namyśle.
Oderwał się od niej i przyjrzał się sobie po czym powąchał swoją wymiętą podkoszulkę. Szybko ją puścił bo, aż zakręciło mu się w głowie.
– Trzy. Dla pewności. Choć tej koszulce już chyba nic nie pomoże – podjął próbę zdrapania z niej zaschniętego pawia z przed kilku dni.
– Definitywnie – wyszczerzyła zęby przy czym nie był to uśmiech, a wyraz szczególnego obrzydzenia.
– Cieszę się, że cię to bawi Martho – zrobił obrażoną minkę – może zrobisz herbaty? Kąpiel zajmie mi chwilę. Umieram z głodu. Przez te dwa tygodnie jadłem jedy…
– Bardzo chętnie bym została, ale muszę jechać – przerwała mu. Pamiętasz? Mówiłam ci przed chwilą. Operacja – dodała widząc jak ten mruży powieki próbując sobie przypomnieć ową chwilę.
– No tak… – sposępniał nagle. Faktycznie. Pozdrów ode mnie córkę. Powiedz jej, że trzymam za nią kciuki.
– Oczywiście – uśmiechnęła się lekko i przeczesała mu skołtunione włosy ręką.
– Za dwa dni przyjadę. Mam nadzieję, że z dobrą nowiną. Wtedy będę mogła zostać na dłużej. Jeśli byś chciał – dodała z matczyną troską.
– Oczywiście.
Słowa ugrzęzły mu w gardle.
– W międzyczasie pogadam z Gabrielą – powiedziała figlarskim tonem.
Poczuł, że ból głowy się nasila.
Ona zaś zapomniała już o co się piekliła. Jej nastrój był teraz porównywalny do tego, który towarzyszył jej jadąc tutaj.
– Muszę się zbierać – powiedziała powoli zmierzając ku przedpokoju. Będę dzwonić. Tym razem jednak postaraj się odebrać. Dobrze?
   Lekko kiwnął głową, choć teraz próbował znaleźć w niej miejsce, w którym ten dzwoniący wynalazek XXI wieku mógł się znajdować. Często miewał ten problem, że zapominał co gdzie położył. Był to efekt uboczny eksperymentalnego zabiegu głowy, zaś w połączeniu z nadmiernym spożywaniem alkoholu był jeszcze bardziej efektywny.
Martha ubrała kozaki z niemałym trudem.
– Tylko nie zapomnij przebrać tych brudnych slipek Richardzie – rzuciła na odchodne w jego stronę z przekąsem w głosie – i napraw w końcu to okno. Tak nie może być!
  
*
   Richard stał tak dobre pięć minut. Wpatrywał się w ślady opon na podjeździe. Znowu został sam. Było dwadzieścia po pierwszej. Towarzystwa dotrzymywał mu jedynie nasilający ból głowy i zapach pijący od niego. W końcu postanowił oderwać się od okna. Ze zrezygnowaniem usiadł na sofę. Wzrokiem szukał pilota od TV jednak nie potrafił go zlokalizować. W jego głowie jakiś  głos wciąż powtarzał: Gdybym miał tylko piwo. Może by pomogło na ten uporczywy ból.
– Drgnął nagle jakby dostał olśnienia. Jakby jego anioł stróż szeptał mu do ucha.
   Zerwał się na równe nogi i podniósł nakrycie z jednej części sofy. Przed jego oczami ukazały się stosy gazet dla dorosłych, papierków, zużytych chusteczek higienicznych oraz czteropak jego ulubionego, dziewięcioprocentowego piwa.
– I tu cię mam! – Krzyknął i od razu tego pożałował.
   Pochwyciwszy czteropak niczym atakujący drapieżnik szybko zamknął tajną skrytkę i zasiadł na – jak teraz mu się wydawało – o wiele wygodniejszej sofie. Zręcznym ruchem odbezpieczył mały granat i wziął porządny łyk chmielowego napoju. Stęknął jakby to był pierwszy łyk wody od rozpoczęcia wędrówki po bezkresnych piaskowych wyżynach. Chwilę rozkoszy przerwał mu trzask z zewnątrz. Ktoś celowo próbował zwrócić jego uwagę.
– Panie dupku?! Jest tam kto?! – Krzyczał jakiś rudy szczeniak, waląc wielkim badylem o podstarzałą skrzynkę pocztową. Stało tam z nim jeszcze dwóch. Jeden z nich –  największy, jasnowłosy, ubrany w czarną skórę oraz wytarte spodnie jeansowe – śmiał się jakby ktoś właśnie opowiedział mu niesamowicie zabawny dowcip. Ten drugi –  najmniejszy, skromnie wyglądający – stał i niepewnie rozglądał się wokół jakby spodziewał się, że zaraz może ktoś ich nakryć. Wyglądali na uczniów gimnazjum. Prócz tego największego. Ten wyglądał na ucznia liceum.
– Panie dupku?! Wiemy, że tam jesteś! Wyjdź się z nami pobawić! Obiecałeś! Przestań na chwile pić i wyjdź do nas Panie dupku – Krzyczał rudzielec wybijając badylem rytm niczym na stadionie piłkarskim.
Richard zamarł.
– Znowu te bandziory. Mam już tego dość!
Czół jakby jego mózg miał zaraz eksplodować z wściekłości.
Zerwał się na równe nogi i skrzywił się z bólu. Jego prawa noga zaprotestowała. Był jednak już na tyle przyzwyczajony do tego, że zignorował tępy ból. Chwycił laskę i najszybciej, na ile pozwalała mu noga popędził do kuchni. Zdziwił się widząc jak jest tu czysto. I ten cytrynowy zapach. Upierdliwe krzyki nie dawały za wygraną. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu czegoś czym będzie mógł odpędzić młodocianych psotników. Jego uwagę przykuł pogrzebacz wiszący na szpikulcu obok pieca. Ledwo go chwycił, a już zmierzał do źródła bezustannego walenia o blachę.
   Szarpnął tak mocno za moskitierę, iż mało brakowało a, by ją wyrwał z drewnianej ramy. Nie żałował siły również dla drugich drzwi. Myślał teraz tylko o tym by jak najszybciej uciszyć źródło hałasu.
   Dwaj młodzi prześladowcy wybuchnęli szyderczym śmiechem kiedy ten zbiegając po przemoczonym ganku zjechał na sam dół trzymając się wyłącznie drewnianej poręczy. Tylko najmniejszy stał z przerażoną miną.
Pogrzebacz poleciał na dobre dwa metry do przodu tonąc niemalże w oblegającym podjazd błocie.
– Wy gnojki! Ja wam.. – skrzywił się z bólu kiedy próbował wykrzyczeć wszystko co mu leżało na sercu. Ból w jego nodze sparaliżował całe jego ciało. Nie potrafił nic wykrztusić ani się poruszyć. A ci dwaj tylko się śmiali.
– Panie dupku? Co się stało? Dupcio się poślizgnął? No masz! – Krzyczał walący wciąż w skrzynkę młodzian. A trzeba było tyle pić? Ileś już dziś wypił?! Co?!
– Stary pewnie już obalił dwie lub trzy flaszki! W końcu już południe! – Odezwał się goryl z tyłu. Patrz tylko jak jest ubrany!
– Wy małe! – Udało mu się podnieść z ziemi. Szedł na ile mu pozwalał ból w nodze. Minął pogrzebacz i wyciągnął rękę, zmierzając w kierunku prześladowczej bandy.
Wtem najmłodziej wyglądający chłopak stojący na uboczu poruszył się jakby użądliła go pszczoła.
– Ktoś jedzie! Słyszycie?! Tam! – Pokazał palcem w kierunku, z którego dobiegało niemal niedosłyszalne wycie silnika. Tamci od razu spojrzeli w tamtym kierunku. Obaj ucichli i zrobili zawiedzione miny.
– Szkoda – powiedział rudy smarkacz patrząc w stronę dobiegającego głosu silnika, po czym skierował małe, ciemne oczka na Richarda.
– Wielka szkoda Panie dupku. Chcieliśmy się jeszcze troszkę pobawić, ale chyba na nas już pora. Ale spokojnie – dodał od razu – jeszcze się pobawimy, więc nie smuć się zbytnio. Dobrze? – wyszczerzył żółte, krzywe zęby, po czym cisnął badylem w kierunku nadchodzącego kaleki o mały włos nie trafiwszy go prosto w twarz. Dosłownie minął go całe dwa centymetry.
Goryl zarechotał.
Brakło mu słów. Gdyby nie ta noga. Rozerwałby tych gnojków na strzępy. Jak długo to już trwa. Nie pamięta, lecz trwa to już zbyt długo. Powinien się tym zająć wcześniej. Nie ignorować.
– Wy gnoje! W końcu dowiem się gdzie mieszkacie, a wtedy… – ból znów sprawił, że temu słowa ugrzęzły w gardle.
Trzej naśladowcy oddalili się już na kilkanaście metrów.
Czół się taki bezsilny. Oparł się o skrzydło bramy. Serce waliło mu jak po wypiciu litra kawy. Potrafił jedynie odprowadzać wzrokiem prześladujące go fatum. Jego wzrok powędrował w kierunku obitej skrzynki pocztowej. Była tak zmasakrowana co jego duma. Wielokrotnie obijana przez tych małolatów. Po dzisiejszym koncercie farba niemal całkowicie odsłoniła zardzewiałą warstwę.
   Na samym środku wielkiego rdzawego krateru wyskrobana była litera „D”.
   Krew na powrót zawrzała w nim. Wiedział, że to oni. Nazywali go „dupkiem” odkąd tylko pierwszy raz zauważyli, że istnieje.
   Czasem tak się dzieje, iż ludzki mózg się poddaje naturalnym instynktom. I w tym momencie Richard niczego innego nie pragnął tak, jak wyrwać tą nieszczęsną skrzynkę pocztową i rzucić ją do znajdującego się kilka metrów dalej zalanego rowu.
   Chwycił ją oburącz. Ledwie utrzymywał równowagę szarpiąc się z nią. Opierając ciężar tylko na jednej nodze nie potrafił użyć całej swojej siły. W końcu dał za wygraną. Była solidnie zamocowana. Zaczął drapać brudnymi paznokciami literkę, którą uważał za obrazę w jego kierunku. Farba odchodziła nadzwyczaj łatwo. Nic dziwnego. Po takiej chłoście skóra również odchodziła by od ciała z łatwością. Drapał i drapał bez wytchnienia.
   Nagle zastygnął niczym posąg.
   Obok wyskrobanej literki „D” znajdowała się inna, ukryta pod kolejną warstwą farby. Coś w nim drgnęło. Uczucie gniewu przerodziło się w uczucie, którego nie potrafił wyjaśnić. Nie drapał już tak bez opamiętania. Jego oddech przyśpieszał z każdą sekundą kiedy farba, kawałeczek po kawałeczku odchodziła, ukazując wyskrobany na skrzynce, ledwie widoczny napis –  „DOROTHY TU BYŁA”.
   Nogi ugięły się pod nim jakby stracił w jednej chwili grunt pod stopami. Jego głowę opętał ból tak okrutny, iż niemożnością było go porównać do żadnego, innego bólu jakiego doświadczył w całym swoim życiu. Przynajmniej, którego by pamiętał. Przed oczami widział wciąż ten naskrobany napis, choć nie patrzał na niego. Wszak miał zamknięte oczy. Chociaż ten widział lepiej. W sumie widział go bardzo wyraźnie, gdyż był naskrobany na płaskim, czarnym kamieniu. Patrzał na niego i na rękę kogoś kto siedział na piasku obok i bardzo dokładnie poprawiał owy napis malutkim, czerwonym scyzorykiem. Ręka wyglądała na kobiecą. Jego wzrok powędrował ku górze, by spojrzeć w twarz tejże osobie.
   Kobieta uśmiechnęła się okazując idealnie równe, białe zęby. Jej błękitne oczy odbijające słoneczne promienie, skupione były na czynności w dole. Spoglądały tam zza zwyczajnych okularów w czarnej, plastikowej oprawce. Opadały na nie jej rzadkie, rude włosy. Nagle przerwała i spojrzała w jego stronę. Rozpromieniła się. Poczuł miłe ciepło w sercu, które było mu tak znajome. Była niesamowicie piękna. Podała mu scyzoryk coś mówiąc. Jednak nie słyszał ani słowa. Jego ciało samo się poruszyło. Wziął go i zaczął również coś skrobać pod widocznym napisem. Powoli, troszkę niezgrabnie. Nie miał takiej wprawy jak ona. Kilka razy oderwał wzrok, by wytłumaczyć jej, że to nie ma sensu, że lepiej by ona to zrobiła jednak ta tylko się śmiała i pokazywała by kontynuował dalej. Koślawe literki powoli utworzyły zdanie – „RICHARD TU BYŁ”.
   Obraz tej całej sytuacji nagle zniekształcił się. Jakby się oddalał. Śmiejąca się kobieta wstała, ściągnęła z siebie długą, białą suknię pomalowaną w wielkie słoneczniki ukazując umalowany w podobne wzory strój kąpielowy i nim ten się spostrzegł przebiegła po kamienistej plaży, po czym wskoczyła do wypychającego na brzeg fale, oceanu. Choć jego mózg z całych sił walczył, by ów obraz pozostał na dłużej, nic nie mógł wskórać przed nasilającym się bólem. Wszystko ciemniało. Pozostał tylko smutek wwiercający się w jego poszarpane serce.
dio666